» Blog » Broceliande - Sasiędzi
07-10-2008 19:33

Broceliande - Sasiędzi

W działach: Szanty | Odsłony: 2

Broceliande - Sasiędzi

Szanty "od zawsze" kojarzą mi się z muzyką pracy.

Pierwszą kasetę Czterech Refów dostałem przed egzaminami wstępnymi do LO, pierwszy krążek Ryczących Dwudziestek usłyszałem przed olimpiadą z geografii. Przy Bananach kułem do egzaminu z kwantów, pracę magisterską pisałem przy North Windach.

Płytkę Broceliande, autorstwa zespołu Sąsiedzi dostałem w przeddzień obrony pracy magisterskiej. Poniżej znajdziecie kilka moich uwag dotyczących tej właśnie pozycji.

Fakty i nastroje
Broceliande to druga płyta zespołu. Pierwszej nie słuchałem, wyjąwszy przypadkowo wyjęte fragmenty. Drugą otrzymałem w prezencie, w zamian za niniejszy wpis na blogu. Ponieważ jestem "szantową konserwą" nie spodziewałem się cudów - chciałem dostać kawałek dobrego folkowo-szantowego "słuchadła", w sam raz na ten jeden egzamin. Wszystko co pozostanie na później to już tylko dodatkowe odsetki od jednorazowej przyjemności.

Nie zawiodłem się. Oprócz kilku fragmentów, które nie przypadły mi do gustu, większość płyty oscyluje w okolicach lubianego przeze mnie folku morsko-irlandzko-bretońskiego. Na plus wybijają się piosenki kubrykowe – Cabin Boy i Yellow Gals – klasyczne ogniskowe mózgotrzepy na miarę czterorefowej Kusej Janki. Proste jak cep (i równie wyraźne!) rytmy, jeszcze prostsze refreny, wpadające w ucho frazy – sól folku. Sąsiadom trzeba oddać sprawiedliwość – oba kawałki są zaśpiewane a'capella czysto i naturalnie, bez sterylności Bananów czy późnych Dwudziestek.

Równie dobrze wyszły utwory instrumentalne Ships are sailing i Maid behind the Bar to klasyczne folkowe rzępolenie. Skoczne, melodyjne i wpadające w ucho. Nie znam się na muzyce, więc nie umiem ocenić dokładnie "jakości gry", wiem za to, że kilka razy zdarzyło mi się wstać od biurka i chwilę poskakać do rytmu – co po kilku godzinach kucia jest absolutnie bezcenne. Broceliande, chociaż spokojniejsze, również nie ustępuje poprzednikom (jakkolwiek pierwsze dwa to standardy, zaś ostatnie to kompozycja Igi Sobiny).

Mięcho, ziemniaki i cała reszta...
Kończmy z przystawkami, pora zabrać się za mięcho. Jeśli chodzi o bardziej słone piosenki, warto zwrócić uwagę na melodyjne Flukey Alley i bardziej chropowate Roll Boys, Roll. W obu brakuje trochę "mocy" i "rytmu", których szukam w folku. Flukey Alley broni się ciekawym refrenem, Roll Boys Roll nie. Ta pierwsza przypadła mi więc do gustu, o tej drugiej dość szybko zapomnę.

Będę za to pamiętał o Sigurdzie i Johnny I Hardly Knew Ya – chociaż wolałbym, aby obie dołączyły do Roll Boys, Roll. Sigurd – podobno tradycyjny i skandynawski – ma dziwnie złamany rytm w refrenie (nie lubię), od cholery piszczałek w tle (nie lubię) i jeszcze więcej patosu (zgadnijcie sami…). W trakcie słuchania miałem wrażenie, że powinienem a) wiosłować b) recytować Eddy c) rzygać za burtę.

Niestety – przekleństwo skandynawskie ciągle działa. Być może kiedyś usłyszę polski zespół grający ciekawy utwór o tematyce wikińskiej – na razie jednak Sigurd trafia do prywatnej kategorii "toksyczne", gdzie czekają na niego Ave Virgo Maria i Bo Drakkary są gotowe. No dobra - Sigurd jest w pewnym sensie lepszy, bo trudniej o nim zapomnieć.

Johnny to trudniejsza sprawa. Jest lepiej zaśpiewany i ma ciekawszy tekst. Niestety – wokalistce zabrakło "mocy" – utwór nie zrobił na mnie prawie żadnego wrażenia. Odejście od rytmu marsza stronę ballady sprawiło, że wymowa utworu znacznie osłabła. W efekcie pieśń kończy się zanim się na dobre zacznie. W przypadku protest songów to niewybaczalna wada. Pół biedy, że Joan Baez śpiewała ten kawałek lepiej (lubię J.B., chociaż hippiska i smęci). Cały problem w tym, że nawet przeróbka klasyka ("Antz") była mocniejsza.

Nie zrozumcie mnie źle - nie wszystkie protest songi powinny mieć premierę na Jarocinie, sam lubię Kaczmarskiego, Kelusa czy Tamsa - jednak w tym wypadku jakiejś magii mi osobiście zabrakło. A jak dramatyczne, pacyfistyczne i historyczne protest songi nie kopią, to nudzą.

Znacznie lepiej wyszedł inny klasyk: Kołysanka (Lullaby of London Poguesów). Mocniejsza, subtelniejsza a przy tym nie przeszarżowana – w sam raz na dobranoc. W nastroju i wykonaniu nieco Gaimanowska – niesamowita, trochę straszna a trochę ciepła. Zdecydowanie najlepszy kawałek płyty. Wylądował na playliście pt. "egzaminy-doktorat", zaraz obok poprzedników wymienionych na wstępie.

Podsumowanie
Statystyka potwierdza mój ukryty pociąg (muzyczny) do męskich wokalistów. W przypadku Broceliande znacznie chętniej słucham piosenek śpiewanych przez mężczyznę. Te, który wykonywały dziewczyny nie przypadły mi do gustu.

Nie umiem jednoznacznie ocenić Broceliande. Po kilku przesłuchaniach, wracam ciągle do Kołysanki, sporadycznie do Flukey Alley i Cabin Boy. Z drugiej strony – różnorodność zawartości robi duże wrażenie: jest tutaj i stosunkowo klasyczna szanta, i ballada, i dynamiczne fragmenty instrumentalne. Z tego powodu Broceliande nieźle nadaje się na początek zainteresowania folkami, w celu rozpoznania własnych gustów. Wyżeracze, zwłaszcza ci, którzy lubią płyty o bardziej wyraźnym profilu, powinni zapoznać się z nią przed zakupem. Ogółem stawiam płytce czwórkę – bo to taka muzyczna koleżanka z ławki – raczej miła niż piękna. Drobny minusik za paskudne liternictwo spisu treści.

Dziękuję zespołowi Sąsiedzi za udostępnienie płyty.
0
Nikt jeszcze nie poleca tej notki.
Poleć innym tę notkę

Komentarze


Jeszcze nikt nie dodał komentarza.

Komentowanie dostępne jest po zalogowaniu.